Serialowa niedziela: "Titans"



„Ten Klejnot czyste zło zrodziło,
On w portal się przemieni...
Nadchodzi władca, nadchodzi teraz,
To koniec dla tej Ziemi...”

Ciężko mi określić ten moment mojego życia, w których całkowicie pokochałam Raven z serialu animowanego Młodzi Tytani (ang. Teen Titans), emitowanego niegdyś przez Cartoon Network. Myślę, że trwa to już od wielu, wielu lat. Choć chyba jednak większa ze mnie fanka Marvela, a przynajmniej jego produkcji filmowych, tak uważam, że DC Comics ma znakomitych bohaterów, ale zdecydowanie nie radzi sobie z kręceniem filmów i seriali. Zawsze nieco żałowałam, że nie mogłam upolować komiksów o Młodych Tytanach, dopiero niedawno Egmont wydał coś, co było łatwo dostępne, ale ja chętnie sięgnęłabym po te dawne historie… Kto wie, może się kiedyś doczekamy, skoro właśnie na Netflixie zadebiutował serial Titans, powstający w oparciu o postacie właśnie z komiksów DC.



Chociaż przyznaję, że nie czytałam nigdy komiksów o Młodych Tytanach, to jednak niejednokrotnie zgłębiałam Internet w poszukiwaniu informacji na ich temat, więc jako tako orientuję się, w czym rzecz. Przepadam jednak za wyżej wspomnianym serialem animowanym, a czasami dla relaksu lubię obejrzeć typową kreskówkę, jaką jest Młodzi Tytani: Akcja! (ang. Teen Titans GO!). Jednak numerem jeden jest dla mnie ta produkcja oryginalna sprzed wielu lat i wydaje mi się, że wiele fanów tej gromadki podziela moją opinię. Dlatego gdy tylko usłyszałam już jakiś czas temu, że powstaje serial w wersji aktorskiej, to nie mogłam powstrzymać mojej ekscytacji! Byłam święcie przekonana, że tak oto doczekam się mojej nowej, serialowej miłości. Niestety, wszystko prysło jak bańka mydlana.

Tak naprawdę to już sam zwiastun uświadomił mi, że to będzie… badziew (wolałabym uniknąć brutalnego stwierdzenia jakim jest napisanie, że ten serial to gówno, ale no cóż, taka prawda). Ale wiecie jak to jest… Człowiek pełen sentymentu żyje nadzieją do samego końca. I żyłam nią aż do ostatniego odcinka, aczkolwiek jakoś od siódmego (z jedenastu) zaczęłam chwilami przewijać wszystko do przodu. Sam serial jest jakby zbitkiem różnych postaci, którzy byli członkami Młodych Tytanów, aczkolwiek samo to sformułowanie ani razu nie pada. Skład, który jest znany najlepiej: Robin, Gwiazdka, Raven, Cyborg i Bestia, to nie do końca to. Cyborg w ogóle się nie pojawia, mamy do czynienia z pozostałą czwórką, ale za to producenci wprowadzili takie postacie jak Hawk, Dove, Wonder Girl… I niestety, to właśnie z postaciami mam największy problem, jeśli chodzi o ten serial.

Robin? Jakoś gościa przeżyję, aczkolwiek ten aktor zupełnie nie pasuje mi do tej roli. Wygląda jak dzieciak, a niby ma być dorosłym i dojrzałym facetem, mrocznym, który porzucił Batmana i teraz z żądzą krwi zabija przestępców. A spójrzcie tylko na tę uroczą twarzyczkę Brentona Thwaitesa… Bestia jeszcze jako tako ujdzie, chyba z całej tej gromadki wyszedł najlepiej – weganin, lekkoduch, ale dlaczego przybierał tylko jedną formę zwierzęcą? Gwiazdka natomiast to totalna pomyłka – ktoś w Internecie ładnie to określił, że wyszła jak „typowa czarna kobieta z bronxu”. Dla mnie wygląda jak stara raszpla spod latarni – co ciekawe, sama aktorka jest nawet ładna, ale charakteryzacja na Starfire to istne nieporozumienie. Odcień skóry nie ten, włosy wyglądały dziwacznie (choć wiem, że niby w jednym z komiksów Gwiazdka była taką dużą, muskularną kobietą o kręconych włosach, ale jednak najczęściej jej wizerunek jest nieco inny), a co najgorsze, w ogóle nie widzę sensu w tym, że non stop nosiła futro! Ale pomijając kwestię wyglądu, można to było nadrobić charakterem i grą aktorską, prawda? Można było, ale po co? Przypominam tylko, że mamy do czynienia z księżniczką Tamaranu, pełną gracji i lekkości istotą, silną, aczkolwiek wciąż dostojną. A tutaj otrzymujemy potężną kobietę, która wiecznie przeklina i wychodzi z założenia, że najlepiej jest kogoś pobić do krwi, zabić, ewentualnie podpalić. Brakowało mi tej dziecięcej radości, którą Gwiazdka zawsze wprowadza do drużyny Tytanów. Pozostali bohaterowie są raczej płytcy, właściwie nikt się tutaj nie popisał porządną grą aktorką – zrobili to, co im kazali, ale odnoszę wrażenie, że nikt nie wczuł się tak naprawdę w swoją postać.



Skupmy się teraz jednak na postaci, na którą liczyłam najbardziej – Raven. Niezależnie od wszystkiego, ta istota zawsze była potężna, konkretna, pełna sarkazmu i ironii, potrafiła zniszczyć najgorszego wroga. Mroczna, lekko dzika, ale mimo wszystko przyjacielska. Co otrzymujemy tutaj? Zagubione dziecko-emo, bojące się własnego cienia, wiecznie płaczące i użalające się nad sobą, niesamowicie naiwne, które w ogóle nie myśli. TOTALNA PORAŻKA. Było wiele takich scen, kiedy prawdziwa Raven poradziłaby sobie zupełnie inaczej, niż ta, która pojawia się w tym serialu. Miałam wrażenie, że patrzę na zupełnie inną postać. No ale liczyłam na to, że może coś się zmieni – w każdym odcinku liczyłam na to, że pojawi się jej prawdziwa natura. Przeliczyłam się. Czekałam na nadejście Trigona, ale… powiedzmy, że ten póki co nie miał roli życia. Podsumowując – bohaterowie to trochę dno.

A fabuła? Teoretycznie na pierwszy plan miało wyjść to, że ojciec Raven planuje zniszczyć świat. Dzięki niej ma się przedostać do tego wymiaru i dokonać zniszczenia, a jego wyznawcy poszukują Rachel Roth (czyli Raven), aby mu to umożliwić – to był chyba mój ulubiony motyw, który pojawił się w serialu animowanym. Przepadam za postacią Trigona, to taki trochę Thanos DC Comics (właściwie to uważam, że w kreskówce jest przeuroczy!). I faktycznie, jakoś ten wątek się rozwija, może nawet jest dosyć logiczny, ale bardzo spłycony. Gdzieś tam w trakcie pojawia się matka Rachel, ale tak naprawdę jej wątek jest bardzo słaby i niezgodny z tym, co się naprawdę wydarzyło. Co gorsza, można odnieść wrażenie, że ten serial bardziej jest poświęcony Robinowi, w tym przypadku jest to Dick Grayson, choć pojawia się również Jason Todd (ten to wyjątkowo przypominał Robina z kreskówki swoim zachowaniem). Jego wieczne rozterki względem Batmana, względem byłej dziewczyny, romans z Gwiazdką (nie komentuję, żałosne), zagubienie… No po prostu momentami już nie mogłam na to patrzeć. Tak naprawdę cała idea zespołu jako Młodych Tytanów nie jest tutaj dobrze widoczna – i można by to wszystko wytłumaczyć tym, że to dopiero pierwszy sezon, więc chcą wszystko wprowadzić odpowiednio, przedstawić bohaterów, itd. itp., ale to i tak nie wyszło tak, jak powinno.



Pojawia się tutaj wiele nielogicznych momentów, czasami wręcz absurdalnych, począwszy od relacji pomiędzy bohaterami, kończąc na prozaicznych, codziennych czynnościach. Nie czuję tego, że cała gromadka zna się zaledwie kilka dni, ale już wszyscy się mocno kochają, zależy im na sobie do granic możliwości, nazywają się najlepszymi przyjaciółmi i tak dalej, i tak dalej… Przykładem absurdu jest chociażby to, że w jednym z ostatnich odcinków grupa trafia do porzuconego od kilku lat domu i co robi jedna z bohaterek? Idzie na ogródek zbierać warzywa, żeby ugotować zupę. Serio? Zaniedbany dom, porzucony ogródek, kilka lat. Coś tu nie gra, czy ja się po prostu nie znam? Dodatkowo bohaterowie niejednokrotnie zachowują się tak, jakby w ogóle nie mieli mózgów. Rachel i Gar są bardzo naiwni, jak para dzieciaków, a Robin i Corrie (Starfire) zachowują się tak, jakby byli ich rodzicami. Te relacje zupełnie mi nie grały. Niestety, słabo też wyszły efekty specjalne – krew chwilami wygląda tak, jakby ktoś napaćkał nagle ketchup na daną postać, cała reszta też leży i kwiczy.

Zapewne miało być mrocznie, klimatycznie, brutalnie… Przekleństwa, mordobicie, rozlew krwi – a wszystko to sztuczne do granic możliwości. Choć chciałabym znaleźć choć jedną rzecz, która mnie pozytywnie zaskoczyła w tej produkcji, to nie jestem w stanie. Z jednej strony rozumiem, że chcieli zrobić coś innego niż to, co już znamy z serialu animowanego, filmów animowanych czy kreskówek, ale jednak wydaje mi się, że i tak po drodze zbłądzili. Szczerze? Mnie, jako fance Młodych Tytanów, zupełnie by nie przeszkadzał taki retelling tego, co już było – spokojnie mogliby się na jego podstawie pobawić w rozszerzanie tej historii, dodając nowych bohaterów czy w umiejętny sposób manewrując rozwojem wydarzeń. Wtedy chyba zyskaliby większe poparcie, bowiem fani otrzymaliby z jednej strony coś, co znają i kochają, a z drugiej coś odświeżającego. Wierzcie mi, że widok wieży Tytanów i prawidłowe odwzorowanie piątki bohaterów wzbudziłoby we mnie ogromną radość i wielki sentyment, a tak to jedyne emocje, jakie mi towarzyszyły to rozczarowanie, irytacja i rozgoryczenie. Aż się dziwię, że obejrzałam do końca.



Komentarze

A book is a dream that you hold in your hands...

A book is a dream that you hold in your hands...

Reading is dreaming with open eyes...

Reading is dreaming with open eyes...