Data wydania: 05.09.2017
ISBN: 9781408887974
Wymiary: 6 1/8" x 9 1/4"
Strony: 664
Seria: Throne of Glass #5.5
Sarah J. Maas już dawno wpisała się do grona moich
ulubionych autorów. Uwielbiam to, w jaki sposób wykreowała świat Szklanego tronu, ale pokochałam także
historię zaprezentowaną w Dworach.
Piąty tom pierwszej serii całkowicie rozsypał moje serce na kawałki i muszę
przyznać, że do tej pory z bólem przeżywam jego zakończenie. Rzadko się zdarza,
aby jakaś książka tak długo trzymała mnie w takiej rozterce – wystarczy tylko,
że przypomnę sobie tamte wydarzenia, a po prostu mam ochotę wyć i rzucać
nożami. W związku z długim oczekiwaniem na finałowy tom, który po angielsku ma
się pojawić dopiero pod koniec tego roku, musiałam coś zrobić ze swoim życiem.
I tak oto sięgnęłam po Tower of Dawn,
choć średnio przekonywała mnie książka w całości poświęcona Chaolowi, którego
nie znoszę.
Można by się teraz zastanawiać, czy to moja niechęć do
Chaola Westfalla sprawiła, że czytając tę powieść miałam wrażenie, że Maas
zaczęła przynudzać. Że stworzyła coś na siłę, coś zupełnie niepotrzebnego. A
może faktycznie tak było? Zanim sięgnęłam po tę pozycję, obiło mi się o uszy,
że sporo ona wyjaśnia, wnosi coś nowego, więc miałam szczerą nadzieję, że
będzie istny ogień. No ale gdzie ogień w przypadku Westfalla… I faktycznie, po
przeczytaniu 400 stron byłam po prostu zawiedziona. Ale może zacznijmy od
początku…
Chaol i Nesryn wyruszają na Południowy Kontynent, do Antici,
aby nawiązać sojusz z tamtejszym władcą. Jego armie są ostatnią nadzieją
Erilei. Jednakże mają jeszcze jeden cel – pragną odnaleźć legendarnego
uzdrowiciela, który mógłby uleczyć wszystkie obrażenia, jakich Chaol doznał
podczas wydarzeń w Rifthold. I choć przybywają tam razem, to wkrótce każde z
nich zaczyna poszukiwać tego, na czym najbardziej mu zależy, choć właściwie
wciąż łączy ich wspólna sprawa – nawiązanie sojuszu. Chaol pozostaje w stolicy,
podczas gdy Nesryn wraz z księciem udaje się w daleką podróż, gdzie dowiaduje
się brutalnej i wstrząsającej prawdy o tym, co ma nadejść.
Mimo tego, że Westfall zreflektował się nieco w moich
oczach, to i tak nie należy do mojego ulubionego grona bohaterów. Nie było mi
go jakoś specjalne żal, dla mnie jest po prostu taką ciepłą kluchą – nigdy nie
rozumiałam tego, co Celaena w nim widziała, ale dobrze, że wróciła na dobrą
drogę. No ale dobra, Chaol… tak naprawdę ta książka nie jest do końca
poświęcona tylko jemu, całe szczęście. O ile rozdziały z jego udziałem są dosyć
monotonne i nużące, tak te z perspektywy Nesryn są naprawdę dobre. To właśnie w
nich tak wiele się wyjaśnia, to właśnie dzięki nim w trakcie lektury zaczęłam
przeklinać z niedowierzenia. Nie przytoczę słów, które padły z moich ust na 530
stronie, bo byłoby to bardzo niekulturalne, a przecież ludzie czytający książki
są bardzo kulturalni, ale dzięki tej scenie odzyskałam wiarę w tę książkę. To
było WOW! I właśnie dzięki temu odżyłam na nowo, choć powrócił do mnie ten
niewypowiedziany lęk, że Maas całkowicie mnie zniszczy za pomocą finałowego
tomu tej serii. W sumie… Na to właśnie liczę.
Wiele osób zaczęło niedawno zarzucać Maas, że ma ona
tendencję do łączenia wszystkich w pary. Przyznaję Wam teraz rację… Nawet tutaj
sobie tego nie odpuściła. Nie przeszkadza mi to jakoś specjalnie, bo w sumie
nie zapomina o najważniejszych motywach, które kierują tym uniwersum. Walka,
odwaga, nadzieja, przyjaźń, honor. Wciąż są to najważniejsze elementy, a
wszelkie romanse czy nawiązywanie nowych relacji jest w sumie takim trochę
produktem ubocznym, ale właściwie idealnie wpasowującym się w całość. Dzięki
tej książce doceniłam postać Nesryn, ta dziewczyna ma naprawdę poukładane w
głowie. Pojawia się też wielu nowych bohaterów, najlepiej poznajemy
uzdrowicielkę Yrene Towers – to taka dobra duszyczka, sympatyczna i miła. Nie
powiem, że brakuje jej iskry, jest po prostu taką uroczą dziewczyną, choć
potrafi pokazać pazur.
Pojawiają się różne opinie dotyczące tego, czy Tower of Dawn to kolejny tom serii, czy
jednak coś w rodzaju uzupełnienia. Cóż, zdecydowanie nie możemy tutaj mówić o
nowelce, bo książka ma 650 stron, ale nie jest to kolejny tom. Rozgrywające się
tutaj wydarzenia biegną równolegle do tych z Imperium burz, co jest widoczne w wielu wypowiedziach bohaterów,
gdyż pojawiają się tutaj po prostu informacje z piątej części, dzięki czemu
obecni tutaj bohaterowie mają ogólne pojęcie o tym, co wyczynia Aelin. Napiszę
nawet więcej, podsycając Waszą atmosferę – pojawia się też króciutki rozdział,
w którym pojawia się Ogniste Serce. Bolesny rozdział, który sprawił, że moje
oczekiwanie na premierę finału będzie jeszcze większą katorgą.
W ogólnym rozrachunku cieszę się, że przeczytałam tę
historię. Chaol pozostaje Chaolem, ale nie to jest tutaj najważniejsze.
Właściwie odnoszę wrażenie, że jego historia nie wnosi nic nowego, ale
właściwie ma znaczenie w nawiązywaniu sojuszu, jednak to Nesryn tak naprawdę
odkryła coś, co zmienia praktycznie wszystko. Całą perspektywę. Nie brakuje
tutaj informacji o Valgach i Kluczach Wyrda, okazuje się, że to, co Nesryn
odkryła w trakcie swojej wyprawy jest nie tylko zaskakujące, ale po prostu wbija
w fotel. I nic nie zmieni tego, jak bardzo kocham uniwersum wykreowane przez
Maas. Kocham jej styl, stosowane przez nią zabiegi, klimat, atmosferę, całą tę
historię, która jest tak pełnowymiarowa, tak porywająca, że już na zawsze
będzie miała specjalne miejsce w moim sercu.