Data wydania: 02.05.2017
ISBN: 978-1619634480
Strony: 720
Seria: A Court of Thorns and Roses #3
„I’d always
thought death would be some sort of peaceful homecoming – a sweet, sad lullaby
to usher me into whatever waited afterward.”
Jestem zdezorientowana. Znacie te chwile, gdy kończycie
naprawdę dobrą serię, która na dobre zagnieździła się w Waszym sercu? Która
całkowicie Was omamiła, porwała do swojego świata i staliście się jego częścią?
Ta świadomość, że dana historia już na zawsze z Wami pozostanie, bo nic nie
będzie w stanie jej wyrwać z Waszego serca i umysłu, bywa dziwaczna. Z jednej
strony napawa człowieka takim spokojem i ulgą, a z drugiej zasiewa ogromną
niepewność. Niby czujesz, że już jest wszystko dobrze, że pogodziłeś się z
zakończeniem, że trzeba ruszyć dalej, a jednak siedzi w Tobie coś, co ci na to
nie pozwala. Co trzyma Cię przy tej historii, przy jej finale… Tak. Z pewnością
najbliższe kilka dni będzie dla mnie dziwne. Tym bardziej, że na chwilę
umarłam. Maas, nienawidzę Cię.
Pod wydarzeniach z ostatniego tomu Feyre powróciła na Dwór
Wiosny. Jednak nie dla tego, że Rhysand jej się odwidział i postanowiła wrócić
do tego głupiego Tamlina. Stała się prawdziwą księżną Dworu Nocy, a jej pobyt w
domu Tamlina służy konkretnym celom. Feyre była w stanie poświęcić się dla
swojego ludu, aby zostać szpiegiem i zobaczyć, co knuje Tamlin i król Hybern.
Wojna jest rzeczą nieuniknioną, a Feyre i Rhysand będą musieli zdecydować, komu
mogą naprawdę zaufać. Nie będzie to łatwe zadanie, bowiem każdy toczy swoją
własną grę. Jednak oboje doskonale wiedzą, że bez odpowiednich sprzymierzeńców
nie dadzą rady wygrać tej wojny. Z resztą… nawet ze sprzymierzeńcami nie ma ku
temu pewności.
„We’re all
broken. In our own ways – in places no one might see.”
Mogłabym napisać, że spodziewałam się czegoś więcej. Bo
nawet gdzieś tam tak czuję, że trochę inaczej to widziałam. Ale chyba po prostu
mam taki dziwny stan, że zaczynam bredzić. Właściwie nie wiedziałam, czego mogę
się spodziewać w finale serii tworzonej przez Maas. Bo o ile poznałam jej
twórczość na tyle, że wiem, iż potrafi za każdym razem rozerwać moje serce na
kawałki, tak ACOWAR to pierwsza
książka, która stanowi pewien finał, pewne ostateczne zakończenie, chociaż
przyznam szczerze, że nie jestem tego do końca pewna. Początek jest dosyć…
spokojny. Chociaż nie. To nie jest odpowiednie słowo. Jest stonowany, ale to tylko
przejściowe, bowiem jak się zapewne domyślacie, potem rozpętuje się istna
burza. Napisałabym nawet dosadnie, że będzie istny rozpierdziel. Bo będzie.
Podczas gdy w pierwszej połowie książki tempo akcji przybiera formę sinusoidy,
tak potem mamy istny szał, pełen emocji i napięcia. I tak aż do samego końca. A
wiecie dlaczego? Bo Maas jest nieprzewidywalna.
Już nie raz rozprawiałam o tym, jak to jednocześnie kocham i
nienawidzę Maas. To się nie zmieniło. Ba! To się na pewno nigdy nie zmieni. Po
jej książki mogę sięgać w ciemno, bo wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie. Czy ja
jestem masochistą? Przecież wiem, ile bólu ta kobieta potrafi zadać! A jednak
brnę w tę chorą relację dalej. Jak ćma zbliżam się do ognia, aż w końcu się
spalę. Coraz mniej mi brakuje… Maas, nienawidzę Cię za rozdział 76. Nienawidzę
Cię za to, że pozwoliłaś mi uwierzyć. Że jesteś na tyle nieprzewidywalna, że ja
naprawdę spodziewam się po Tobie wszystkiego. Nawet najgorszego. Pozwoliłaś mi
umrzeć kobieto! Ja naprawdę nie płaczę za często podczas czytania. No i masz Ci
los. Tym razem się popłakałam, a moje serce nie raz podczas lektury krzyczało „Nie,
nie, nie, nie, nieeeeee…”. To okrutne… Dawać czytelnikom radość, a po chwili odbierać
ją w tak brutalny sposób. W tej książce miesza cię multum emocji. Wszystkich.
Ze skrajności w skrajność, ale mimo wszystko jest to coś pięknego.
„Only you
can decide what breaks you, Cursebreaker. Only you.”
Wiele osób uważa, że ta seria jest skierowana głównie na
romans. Dobra, nie zaprzeczę temu, że miłość jest tutaj niezwykle istotna, ale
uwielbiam sposób, w jaki jest przedstawiana. I nie chodzi mi tylko o Rhysanda i
Feyre. Piękne jest również oddanie całek świty względem nich, ta zawziętość, te
emocje, które bohaterowie okazują na każdym kroku. Ci doskonale wykreowani
bohaterowie, którzy stają się naszymi braćmi i siostrami. Uwielbiam również to,
że Maas pozwala się każdemu wykazać. Nie ukrywa nikogo w cieniu, tylko pozwala
swoim postaciom działać, podejmować istotne decyzje, czasem nawet poświęcić się
dla dobra ogółu. Tutaj każdy ma swoją siłę, którą potrafi odpowiednio
wyeksponować. Każdy odgrywa istotną rolę w całej historii. Jednak wracając do
tego, że Maas skierowała tę serię głównie na tor romansu… Nie zgadzam się. Nie
w przypadku tego tomu. Tutaj jest istna wojna. Od poszukiwania sprzymierzeńców
w każdym zakamarku tego świata, po sam finał, który jest niezaprzeczalnie
intrygujący. Poznajemy nowych bohaterów, autorka rozwija pewne wątki, dając
sobie otwarte pole do popisu, które prawdopodobnie wykorzysta przy tworzeniu
nowelek czy opowieści z tego świata. Bowiem główna trylogia się już zakończyła…
Ale nie oznacza to, że już nigdy nie powrócimy do Prythianu.
„Remember
that you are a wolf. And you cannot be caged.”
Wojna. Czysta wojna. Wymagająca krwi i ofiar. Wymagająca
zawarcia niebezpiecznych sojuszy. Wojna, w której nikomu nie można ufać. Kto
jest przyjacielem, a kto wrogiem? Jak daleko posunie się Feyre i Rhsyand w
dobijaniu targu? Jak wiele są w stanie poświęcić, aby ratować swój świat? I czy
inni władcy poprą ich działanie? I czy w ogóle istnieje jakakolwiek szansa na
wygraną? Król Hybern to bezlitosny drań, który ma do dyspozycji armię godną
Saurona. Toteż wierzcie mi, że w tym przypadku to wojna jest siłą napędową tej
powieści, a wszelkie romanse to tylko dobre uzupełnienie. Maas nie boi się
rzucać bohaterom kłód pod nogi. Jest w stanie ich poświęcić ryzykując tym, że
czytelnicy ją znienawidzą. Dobre sobie… Może i znienawidzą, a i tak będą czytać
dalej.
Uwielbiam złożoność tej historii, jej wielowątkowość i
wielowymiarowość. Uwielbiam to, że za każdym razem całkowicie zatracam się w
świecie, który Maas stworzyła. Ta seria stała się częścią mnie już na zawsze.
Podobnie jak Szklany tron. Te 8
godzin zapewniło mi wszystko, co powinna czytelnikowi zagwarantować dobra
książka. Poruszająca, wciągająca, niepowtarzalna, pozostawiająca w duszy i
sercu porządne obrażenia. Taka krążąca w żyłach przez cały czas. Maas mnie
zabiła w jednym z ostatnich rozdziałów. A ogólne zakończenie całej historii?
Czy ta kobieta naprawdę była w stanie zrobić coś takiego? Czy ona naprawdę
zamknęła to w taki sposób? Jestem zdezorientowana. Mocno. I nie dowierzam.
Wyczuwam spisek. I nie chcę wierzyć, że to już definitywny koniec. A teraz
przepraszam, ale idę pozbierać kawałki swojego serca. Może uda mi się je jakoś
posklejać.
„I would
have waited five hundred more years for you. A thousand years. And if this was
all the time we were allowed to have… The wait was worth it.”