"Kingdom of Ash" - Sarah J. Maas





Data wydania: 23.10.2018
ISBN: 9781408872918
Wymiary: 198 x 129 mm
Strony: 992
 Cena: Różnie
Seria: Throne of Glass #6 









Imperium burz, piąty tom serii Szklany Tron, czyli właściwie Empire of Storms, bowiem czytałam go właśnie w oryginale, rozłożył mnie na łopatki. Tak, już jakiś czas temu, dokładniej po czwartym tomie, przerzuciłam się na czytanie Sary J. Maas po angielsku, bo tak mną rzucało na wszystkie strony świata, że nie mogłam się doczekać dalszych części historii Celaeny Sardothien. I co mi z tego przyszło? Właściwie nic konkretnego, bowiem na finałowy tom, na Kingdom of Ash, i tak czekałam prawie półtorej roku. W tym czasie wciąż miałam w głowie zakończenie Empire of Storms, które co jakiś czas do mnie powracało. Gdy ktoś rozpoczynał temat tej serii, gdy pytał, jak wypada Imperium burz… Zawsze miałam to powiedzenia tylko jedno: ta książka niszczy. Czy zatem mogę mieć do siebie pretensje o to, że chciałam, aby finał też mnie tak zniszczył, wręcz sponiewierał, mówiąc bardziej dosadnie? Chyba nie. Czy tak było? Niestety nie.

Nie będę tutaj opisywać dokładnie fabuły tego obszernego tomu, bo trudno byłoby uniknąć pewnych spoilerów – czy to tych finałowych, czy z poprzednich tomów. Ale wierzcie mi, w mojej głowie się tyle dzieje, że nawet bez takiego szybkiego zarysu dam radę Wam co nieco wyjaśnić. Przede wszystkim muszę zacząć od tego, że naprawdę doceniam ogrom pracy, jaki Sarah J. Maas włożyła w stworzenie swojego uniwersum – pomiędzy pierwszym tomem tej serii, a chociażby piątym czy nawet właśnie szóstym, jest ogromna przepaść. Temu nikt nie zaprzeczy. Z jakiejś podrzędnej powieści dla nastolatek przeszliśmy do historii bardzo rozbudowanej, rozwiniętej w każdym aspekcie, do naprawdę przemyślanego (czy na pewno?) fantasy, które urzekło ogrom czytelników na całym świecie. Pięknie było obserwować ten rozwój, to jak bohaterowie Maas się zmieniają z upływem lat, to jak ten świat zostaje rozbudowany. Uniwersum jest bezbłędne, bo jest w nim wszystko to, co powinno się znaleźć w porządnej fantastyce, dlatego pod tym względem nigdy nie napiszę i nie powiem nic złego na temat jej twórczości. Jednak pojawiło się pewne „ale”.



Choć sama nie do końca chciałam to przed sobą przyznać, to już w Empire of Storms coś zaczęło mi nie grać w twórczości Maas. I w A Court of Wings and Ruin również. Pojawiło się coś, co zaczęło mnie lekko irytować, choć sama do końca jeszcze nie wiedziałam, co to było. Teraz patrzę na to z pewnym dystansem i choć faktycznie uwielbiam książki tej autorki, to odkryłam pewne elementy działające mi na nerwy – i chyba nikogo one nie zdziwią. Maas ma dziwną tendencję do idealizowania związków i łączenia wszystkich w pary. Nie ukrywam, że relacja Aelin i Rowana jest dla mnie idealna, aczkolwiek nawet mój ukochany Rowan zaczął mnie momentami denerwować (o tym na koniec recenzji, trochę spoilerowo dla tych, którzy już przeczytali albo nie boją się małych spoilerów). Ogółem rozumiem, że ludzie łączą się w pary, że może się między nimi narodzić uczucie, zwłaszcza, gdy spędzają tyle czasu razem i walczą ramię w ramię, ale czy naprawdę te romanse muszą się pojawić u wszystkich, wszędzie, na każdym kroku? Stopniowo zaczęło mnie to męczyć. Mocno. Stało się to zbyt infantylne, chwilami zbyt cukierkowe, a motywy ślubów, rodzenia dzieci i szczęśliwego życia pomałżeńskiego totalnie mi tutaj nie pasowało.

Jednak największy problem, jaki obecnie mam z twórczością Maas to… kończenie serii. Dwory były w porządku, ale wszyscy czekali na wielki finał. Czy się doczekali? Nie chcę się wypowiadać za wszystkim, ale mnie zabrakło dramaturgii, takiego porządnego wbicia mnie w fotel. Ale Dwory to Dwory, ta seria od początku była nastawiona głównie na romans i wzdychanie do Rhysanda, i właściwie to przykre, że tak wiele osób preferuje Dwory od Szklanego, no ale romanse są łatwiejsze, nie? Nie wymagają zbyt wiele myślenia czy analizowania. Mimo wszystko uważam, że Szklany tron to bardziej wymagająca seria, choć po drodze i tak Maas zbłądziła. Lekko zawiedziona zakończeniem historii Rhysa i Feyry (choć wtedy jeszcze nie chciało do mnie dotrzeć to, że pewne działania Maas zaczynają mi działać na nerwy), mocno liczyłam na to, że Kingdom of Ash mnie zniszczy wewnętrznie i psychicznie. Czekałam na to. Ta książka miała mnie wbić w fotel, miała być przekroczeniem granic, miała być czymś, co naprawdę rozerwie moje serce na strzępy. Chciałam emocjonalnej burzy, liczyłam na burzę z piorunami, gradem, tsunami i tornadem. A co otrzymałam? Jesienny deszczyk.



W trakcie lektury stale czułam się tak, jak wtedy, gdy Frodo zmierzał do Mordoru, żeby zniszczyć Pierścień, a inni szykowali się do wielkiej bitwy. Jak wtedy, gdy Avengersi próbowali pokonać Thanosa, a na koniec wszyscy wiemy, kto wygrał i jak to się dla Avengersów skończyło… Maas mocno skupiła się na walkach, bitwach, przygotowaniach, ale okazało się, że to wielkie ostateczne starcie z głównym wrogiem (ponoć mega potężnym) było… nijakie. Chciała to zrobić w sposób zbyt wyniosły, a wyszło raczej kiepsko. Mało poruszająco. Jak i cała reszta wielkiego finału. Tak znakomitą i wielokrotnie łamiącą serce serię zakończyła schematycznie, w sposób bardzo bezpieczny, bez większego przytupu. Niestety. Wierzcie mi – do samego końca miałam nadzieję na to, że w końcu coś pieprznie, ale nadzieja się rozwiała. Zamknęłam książkę i pomyślałam sobie jedno: kurde, słabo. Dobra, pojawiło się tutaj kilka wzniosłych momentów, są tutaj emocje, widać, jak pewne wydarzenia zniszczyły Aelin czy innych bohaterów, ale sam finał? Słabo.

Muszę przyznać, że trochę spodziewałam się takiego zakończenia, ale biorąc pod uwagę, że Maas kilka razy już zaskoczyła czytelników, to jednak ta nadzieja wciąż była. Nadzieja na naprawdę WIELKI i MOCNY finał. A to się jakoś tak spokojnie rozeszło po kościach… A może moje oczekiwania były zbyt duże? Nie wiem, nie wydaje mi się. Skoro już autor tworzy serię, która na całym świecie zyskała taką popularność, to oczywiste staje się to, że czytelnicy pragną potem więcej i więcej. I możecie mnie zlinczować za to, co napiszę, ale jestem rozczarowana tym zakończeniem. Jednakże i tak pozostaje pod urokiem całego uniwersum i całej historii, którą Sarah stworzyła. Naprawdę stworzyła coś swojego, od początku do końca – przepiękny świat, dobre intrygi, znakomitych bohaterów. Mimo wszystko mocno żyłam tą opowieścią przez kilka lat i wydaje mi się, że ona tak czy siak na zawsze ze mną zostanie.




A teraz coś więcej, dla tych, którzy nie boją się SPOILERÓW! Albo już czytali…

Wybaczcie, ale hormony ciążowe nie przysłużyły się twórczości Sary J. Maas. Te wszystkie miłostki, wielkie wyznania, Rowan powtarzający niemal na każdym kroku, że chce mieć z Aelin dzieci, romanse pomiędzy wszystkimi, motyw, że Elide oświadczyła się Lorcanowi… No błagam. Chaol ojcem, Dorian wujkiem. Zbyt cukierkowo, za mocno, za dużo. Ostateczne rozwiązanie tajemnicy z Kluczami Wyrda? Takie sobie. Starcie z Maeve i Erawanem? Nijakie. Zbyt gładko to wszystko poszło, bez ofiar. Dlaczego obyło się bez ofiar?! Mamy tutaj typowe „i żyli długo i szczęśliwie”. Dobra, nie chciałam, żeby Maas się zabawiła w Martina i zabiła wszystkich po kolei, ale bądźmy szczerzy – wielka wojna wymaga ofiar. Dobra, pojawiły się ofiary, ale byli to akurat tacy bohaterowie, że nie wzbudziło to we mnie większych emocji. A wiecie, co jest najgorsze? Że to zakończenie jest takie, jakby Maas chciała coś jeszcze dopisać… PO CO! To samo było z Dworami… To zaczyna wyglądać tak, jakby chciała robić kasę, a nie tworzyć coś dobrego i porządnego. Koniec to koniec, bez zbędnych sentymentów. Chciałam zniszczenia, jak sam tytuł wskazuje – popiołów, spalonych mostów, nawet jakbym potem chodziła, krzyczała i waliła pięściami w ściany z rozpaczy.

Komentarze

A book is a dream that you hold in your hands...

A book is a dream that you hold in your hands...

Reading is dreaming with open eyes...

Reading is dreaming with open eyes...