"Wszystko razem" - Ann Brashares






Data wydania: 08.11.2017
Tytuł oryginału: The Whole Thing Together
Tłumacz: Janusz Maćczak
ISBN: 978-83-280-4292-6
Wymiary: 135 x 202 mm
Strony: 320
 Cena: 39,99 zł







Jedną z dwóch powieści Ann Brashares, jaką przeczytałam, jest Nigdy i na zawsze. I ogromnie mi się ona podobała. Była po prostu piękna i magiczna. Druga, Tu i teraz, była dla mnie bardzo nielogiczna i raczej nie wspominam jej za dobrze. Nie przeczytałam Stowarzyszenia wędrujących dżinsów, widziałam jedynie film. Nie oglądałam go z jakąś wyjątkową pasją, to nie do końca mój typ, ale zdecydowanie zasługuje na miano lekkiej i przyjemnej historii. Podobnie jak najnowsza powieść Brashares, Wszystko razem.

Sasha i Ray praktycznie każde lato spędzali w tym samym domu na Long Island. W tym samym pokoju. Od dziecka wiele ich łączyło. Doskonale znają wszystkie ścieżki wokół domu, uwielbiają smak brzoskwiń z pobliskiego straganu, czytają nawet te same książki, spoczywające na regale w ich pokoju. Jednakże nigdy się nie poznali, nigdy nie widzieli się na oczy, choć mają wspólne rodzeństwo. Tata Sashy, Robert, jest byłym mężem mamy Raya, Lily.  Robert i Lila mieli również trójkę wspaniałych córek: Emmę, Mattie i Quinn. I choć ich małżeństwo się rozpadło, każdy ułożył sobie życie na nowo, tak jedna rzecz nadal ich łączy – stary dom na Long Island. Nikt nie chce go porzucić, a jednak skrywają się w nim słodko-gorzkie wspomnienia…

Z początku miałam wrażenie, że to taka nowoczesna Moda na sukces w wersji dla nastolatków. Rodzinne potyczki, rodzinna atmosfera, wzloty i upadki, gorzkie smutki i żale. Nie do końca trafiał do mnie pomysł, że choć Robert i Lila się rozwiedli, nadal potrafią koegzystować w taki sposób. Rozumiem, że żadne z nich nie chciało się pożegnać z tym domem, ale w moim odczuciu oboje znaleźli się w dosyć niekomfortowej sytuacji. Jedna, wielka kochająca się rodzina? Z pozoru mogłoby to tak wyglądać, brakowałoby tylko tego, żeby naprawdę dwie osobne rodziny mieszkały tam na stałe, wspólnie. Piątka dzieciaków, dwa różne małżeństwa. Dosyć patologicznie, prawda? Na szczęście Ann Brashares nie zabrnęła aż tak daleko.

O czym jest ta książka? Właściwie o niczym konkretnym. To taka prosta opowiastka o rodzinnych perypetiach. Ray i Sasha w końcu na siebie wpadają, wydaje mi się nawet, że wywiązuje się pomiędzy nimi pewna chemia, w sumie, kto im broni? Mają te same siostry, ale sami nie są rodzeństwem. Jednakże to dosyć… dziwne. Poznajemy też losy Emmy, najstarszej z trzech sióstr, Mattie i Quinn. Autorka nikogo nie faworyzuje, nie skupia się na żadnym z bohaterów, tylko w równym stopniu przedstawia nam ich obecne przeżycia, problemy, z którymi się mierzą. Nie brakuje tutaj smutku i rozczarowań, ale oczywiście równoważą to chwile pełne śmiechu i radości, a także swojska, rodzinna atmosfera.

Niestety, nie było mi dane zżyć się z żadnym z bohaterów. Właściwie wydaje mi się, że jak na tak małą objętość, bo książka do najpokaźniejszych pod tym względem nie należy, umieszczanie tak wielu bohaterów nie było zbyt dobrą rzeczą. Każdego możemy poznać jedynie pobieżnie. Owszem, to tylko i wyłącznie na nich się skupiamy, na rodzinie, na tym, co się u nich dzieje, ale jakby nie patrzeć mamy tutaj piątkę młodych ludzi, jednego chłopaka i cztery dziewczyny, a do tego jeszcze ich rodziców. Wbrew pozorom jest to sporo do zaprezentowania, więc w moim odczuciu autorka nie podołała postawionemu sobie zadaniu. Przynajmniej w tym aspekcie, bo trzeba jednak przyznać, że udało jej się wytworzyć przyjemną rodzinną atmosferę, na którą nie zawsze składa się tylko radość.

Wszystko razem to całkiem przyjemna i lekka pozycja na jeden czy dwa wieczory, ale zdecydowanie nie jest to literatura górnych lotów. Wydaje mi się, że wiele elementów można było zaprezentować lepiej, inaczej – nawet gdyby książka miała zwiększyć swoją objętość. Z tego mogła powstać naprawdę poruszająca, rodzinna opowieść, a jak dla mnie otrzymujemy tylko pewien zarys, schemat. Mimo wszystko książka nie jest irytująca i nie wzbudza negatywnych emocji, ale też nie wbija w fotel i nie porusza tak, jakby mogła. W moim odczuciu wypada dosyć przeciętnie, ale przekonajcie się sami i zobaczcie, jak wy ją odbierzecie!


Komentarze

A book is a dream that you hold in your hands...

A book is a dream that you hold in your hands...

Reading is dreaming with open eyes...

Reading is dreaming with open eyes...